Jako iż nie miewam się za eksperta od ekonomii, posłużę się w tym wypadku (jak zawsze zresztą gdy czegoś nie wiem, czyli często) Wikipedią. ” Płaca minimalna – prawnie ustalony najniższy dopuszczalny poziom wynagrodzenia pieniężnego za pracę najemną (na podstawie umowy o pracę), określony w postaci stawki lub minimalnego zarobku za pracę w obowiązującym wymiarze czasowym (najczęściej w ciągu miesiąca). Ta najniższa z możliwych płac ustalana jest przez państwo. Wynagrodzenie to pozostaje niezależne od poziomu kompetencji pracownika, a także pozostałych składników wynagrodzenia.”. W dużym skrócie jest to ni mniej, ni więcej, minimum, które pracodawca musi nam zapewnić w umowie.
Nie muszę chyba uświadamiać, że teoria teorią, a praktyka często robi swoje. Niepłatne urlopy, niepłatne przerwy, ucinanie za każdy przejaw błędu, jakieś horrendalne normy, których nie sposób wykonać. Koniec końców zawsze znajdzie się ta delikatna luka, która pozwala mówić o płacy minimalnej trochę jak o Yeti, bądź życiu prywatnym u nastolatka chwalącego się miłosnymi podbojami. Każdy o tym słyszał, nikt jakoś tego nie widział. Rzecz jasna każdego roku ten temat wraca niczym boomerang. Obydwie grupy padają w lamencie, niczym na deskach szekspirowskiego teatru. No bo, jakby nie patrzeć, każdy ma swój interes.
Z jednej strony mamy pracowników, którzy często czują się wyzyskiwani przez system. Niektórzy w swojej chęci walki z wyzyskiem, gotowi są się zapisać do partii komunistycznej, bądź taką stworzyć. Najczęściej są to ludzie pracujący od wielu lat w tej samej firmie, która nie chce im podnieść płacy, bo tak. A jeśli podnosi, to tylko bo prawo zmusiło. Często są to też osoby, które wchodząc na rynek pracy, marzą o złotych górach, a warszawskie obrazy z „Magdy M” czy innych tego typu seriali, gdzie każdy ma kasę, pijąc winko przy laptopie, są dokumentami prawdziwego życia. Gdy zapytasz o konkrety, odpowiedzą, że chcą więcej, bo ciężko pracują. Gdy odpowiadasz, że znaczna większość tak pracuje, odpowiadają, że ich to nie obchodzi. Nara.
Z drugiej strony mamy pracodawców, którzy krzyczą, że podwyżki są za duże, i przez nie firmy poupadają. Doprawdy, tworzyć je musieli Ci sami goście, co tworzyli ZUS, „Szybkich i Wściekłych” czy disco polo, bo jak na złość, mimo przeciwności losu, upaść nie chce. Wśród nich oczywiście są uczciwi ludzie, którzy kalkulują na siebie, bo tylko dureń by tego nie robił, ale są też typowi cwaniacy z memów o „Panu Areczku”. Kiedy zapytasz takiego o podwyżkę, to odpowiada, że w tym sezonie nie może, bo turystów/klientów mało, więc sezon był słaby. Zaś gdy poprosisz o dzień wolny, to często stwierdzą, że nie ma ludzi do pracy i niestety nie może. Następnie zatrudnia kolejnych pięć osób, albo kupuje nowe ciuszki bądź autko i podjeżdża nimi pod firmę. Czary-mary.
A tak prawdę obie te strony, które są oczywiście wyolbrzymionymi skrajnościami, to zamknięci na rzeczywistość furiaci, bo przecież MOJA RACJA JEST NAJMOJSZA. Walić ekonomię, walić przewidywania i prawa rządzące rynkiem. Koniec końców po końcowej części pleców dostają tacy jak Ty czy ja. Przeciętni ludzie, którzy chcą po prostu pracować i mieć święty spokój. Nic nie będzie bowiem z naszej ciszy i zrozumienia, gdy przekrzykują nas dwa obozy, chcące wyrwać dla siebie jak najwięcej. Oczywiście jednak, z chęcią przyjmiemy dodatkowy pieniądz, gdy będzie nam zagwarantowany. Hipokryzja, to oddanie hołdu cnocie.
Dlatego czytając te wszystkie peany, protesty, mowy i obietnice, powiem Wam jedno. Uwierzę, jak zobaczę. Obym tylko wtedy nie zapłakał — i to nie ze wzruszenia.
A jak ktoś da niezadowolonym radę „zmień pracę i weź kredyt”, to już wiem, że życia uczył się w „The Sims” i to na najłatwiejszym poziomie.